W Polsce, czyli wszędzie. Wspomnienie dawnych lektur

Witold Chrzanowski
Witold Chrzanowski
fot. 123rf
Alfred Jarry, mocno przereklamowany francuski dramaturg przełomu XIX i XX wieku, autor farsy (w tym przypadku słowo to należy rozumieć potocznie) pod tytułem „Ubu król, czyli Polacy”, jest autorem znanej frazy, stanowiącej zresztą wstęp do tej ramoty: „rzecz działa się w Polsce, czyli nigdzie”. Dla większości, nawet dość głęboko wykształconych humanistycznie, ludzi znajomość dzieła Jarrego sprowadza się dzisiaj do tych właśnie siedmiu słów.

Jarry napisał je, mając piętnaście lat, co, dla niektórych, było dowodem jego geniuszu. Co prawda rychło się okazało, że nastolatek nie wiedział nawet dobrze, gdzie leży nasz kraj, nie mówiąc już o znajomości jego historii czy kultury, ale zachwyt nad Jarrym trwa w środowiskach lewicowych i liberalnych do dzisiaj. Myślę, że nie było - i nie jest - to spowodowane mało raczej udaną kompilacją trzech najbardziej znanych dramatów Szekspira („Hamleta”, „Makbeta” i „Króla Leara”), a raczej drwiącym, pogardliwym stosunkiem do Polski i polskości. „W Polsce, czyli nigdzie”, zachwyciło m.in. Boya-Żeleńskiego, który w 1936 roku spolszczył dzieło Jarrego. W trzy lata później Boy (jakiż to charakterystyczny przydomek) sam czynnie przyczynił się do tego, by „w Polsce” rzeczywiście znaczyło „nigdzie”. Ten ulubieniec przedwojennych salonów (ależ naiwna była ta sanacja) stał się w okupowanym przez sowiecką Rosję Lwowie stałym współpracownikiem prasy gadzinowej, agitując m.in. za „dobrowolnym” przyłączeniem kresów południowo-wschodnich II Rzeczypospolitej do ZSRR.

Kanon miniony

Po wojnie, której zresztą Boy-Żeleński nie przeżył, o jego aktywności w latach 1939-1941 raczej się w PRL nie mówiło. Dla mojego pokolenia, które kończyło wówczas szkoły średnie, Boy znany był przede wszystkim z tłumaczenia Balzakowskiego cyklu „Komedia ludzka” z „Ojcem Goriot” na czele oraz z czytanych pod ławką pikantnych „Słówek” („Kochanek lady Chatterley” nie był wówczas dostępny).

Czytało się wtedy w liceum, a wcześniej w szkole podstawowej, bardzo dużo. Nie będę, wzorem starożytnych Sumerów, krytykował obecnej młodzieży, ale faktem jest, że książka w ich rękach jest podobnie rzadko spotykana co kamienie, którymi przodkowie Ewy Kopacz tępili dinozaury. Przeginam? Może tak, ale niestety niewiele.

Mimo obostrzeń cenzuralnych i wszelakich zapisów, które na przykład zakazywały wznowień (z nielicznymi wyjątkami) książek Ferdynanda Ossendowskiego, najpopularniejszego przed wojną autora książek podróżniczych (którego zastąpił bezpieczny politycznie obieżyświat Arkady Fiedler), zestaw lektur mojego pokolenia był niemal identyczny z książkami czytanymi przez naszych ojców i dziadków. Czytało się więc Sienkiewicza - przede wszystkim „Trylogię”, „Krzyżaków”, „Quo vadis” i „W pustyni i w puszczy”, a także powieści historyczne Wacława Gąsiorowskiego, Walerego Przyborowskiego czy wiodącego prym pod względem literackiej płodności Józefa Ignacego Kraszewskiego - z nieśmiertelną i śmiertelnie niestety nudną (choć daleko jej pod tym względem do Orzeszkowej) „Starą baśnią”.

Kto dzisiaj, nie licząc dzieł Sienkiewicza, sięga po te książki? Kto z młodzieży zna kultowe dla starszych pokoleń „Wspomnienia niebieskiego mundurka” Wiktora Gomulickiego? Kto czytał „Or Ota” - czyli Artura Oppmana, Walerego Łozińskiego czy Walerego Przyborowskiego, autora m.in. „Berka pod Kockiem”, dziełka traktującego o Berku Joselewiczu, polskim kawalerzyście żydowskiego pochodzenia (to z niej pochodzi znany niegdyś powszechnie wierszyk: „W tym wypadku huncwockiem/Zginął Berek pod Kockiem./ Był to Berek, sławny Żyd./Człek sumienny - Polak prawy./Nie kwaterką - ni szacherką,/Lecz się krwią dorobił sławy....”). Celowo ograniczam się tu tylko do literatury polskiej.

Polski Juliusz Verne

Ja sam karierę samodzielnego czytelnika rozpocząłem jednak od innych autorów - Ludwika Jerzego Kerna, autora cyklu o Ferdynandzie Wspaniałym i Alfreda Szklarskiego twórcy postaci Tomka Wilmowskiego, polskiego obieżyświata i łowcy przygód. Pamiętam, że pierwszą przeczytaną przeze mnie książką Szklarskiego był „Tomek w Krainie Kangurów”.

Alfred Szklarski był dla mnie (i nie tylko dla mnie) polskim Juliuszem Verne. Nic wówczas nie wiedziałem o jego mało chlubnej okupacyjnej przeszłości, gdy publikował w polskojęzycznych szmatławcach sensacyjne powieści. Z popularnych „Tomków” czerpało się wiedzę o geografii i przyrodzie - faunie i florze egzotycznych krajów. Czego mógł chcieć więcej nastolatek w latach 70.?

Podobnie mało interesowały mnie wówczas stalinowskie epizody Edmunda Niziurskiego, który w 1954 roku wydał „Księgę urwisów” - dzieło obecnie kompletnie niestrawne z socrealistyczną, zakłamaną fabułą. Niziurski to dla mojego pokolenia „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa”, „Awantura w Niekłaju” oraz „Sposób na Alcybiadesa”.

Te pozbawione już całkowicie otoczki politycznej pełne surrealistycznego humoru (jako stary koń sięgnąłem niedawno po „Piegusa”, co zakończyło się bólem brzucha z powodu śmiechu) utwory promowały, na tyle na ile było to możliwe, tradycyjne wartości: uczciwość, rycerskość w stosunku do kobiet, odwagę, prawdomówność, a także patriotyzm - i to patriotyzm bezprzymiotnikowy. O Związku Radzieckim, czy budowie nowego ustroju „sprawiedliwości społecznej” w polskiej literaturze dla młodzieży (jeśli nie liczyć przez nikogo nieczytanych politgramot) po 1956 roku raczej się nie pisało. Istniała ona tylko w tłumaczeniach z literatury sowieckiej - na czele z „Opowieścią o prawdziwym człowieku” Borysa Polewoja (nazwisko szczególnie ulubione przez studentów, ale to już zupełnie inna historia) oraz w hagiograficznym gniocie o „popie” (pełniącym obowiązki Polaka) Karolu Świerczewskim pt. „O człowieku, który się kulom nie kłaniał” autorstwa grafomanki Janiny Broniewskiej.

„Człowiekiem” katowano młodzież szkolną prawie do końca PRL, była to jednak jedyna napisana w języku polskim lektura „ideolo” znajdująca się w szkolnym wykazie.

Przez cegły Polewoja i Broniewskiej nie byli w stanie przebrnąć nawet członkowie Związku Młodzieży Socjalistycznej. Woleli, woleliśmy wszyscy czytać na przykład Zbigniewa Nienackiego, autora nieśmiertelnego (nieśmiertelnego, gdyż przeżył swego autora) cyklu o przygodach Pana Samochodzika. Pan Samochodzik w pierwszych odcinkach serii występował co prawda jako społeczny współpracownik Milicji Obywatelskiej zrzeszony w ORMO (w jednej z książek zatrzymuje „lizakiem” przekraczającego dozwoloną prędkość kierowcę), ale w następnych był już „tylko” poczciwym muzealnikiem, rozwiązującym skomplikowane zagadki kryminalne. Cykl Nienackiego nie jest jednak tylko zręczną fabułą sensacyjną. Podobnie jak Szklarski, „ojciec” pana Tomasza (takie imię nosi główny bohater cyklu) miał większe ambicje - dostarczenia młodym czytelnikom wielu cennych informacji z historii (przede wszystkim średnowiecznej), archeologii i historii sztuki.

Prawda czasów, prawda litaratury

Takich ambicji nie mieli już Hanna Ożogowska, Wanda Chotomska czy Adam Bahdaj, autorzy licznych bestsellerów, powstałych w latach 50., 60. i 70. Popularny był zwłaszcza Bahdaj, autor takich książek jak „Do przerwy 0:1”, „Wakacje z duchami” i „Podróże za jeden uśmiech”. Wszystkie te pogodne powieści były apologią koleżeństwa, przyjaźni, życia rodzinnego i skromności. Tak, skromności, gdyż żadna z nich nie lukrowała życia w Peerelu. Tu na wakacje jeździło się na wieś lub pod namiot, żyło się w bloku, często z trudnością wiążąc koniec z końcem (jak np. w „I Ty zostaniesz Indianinem” Wiktora Woroszylskiego). Przypomnijmy: rodzice Marka Piegusa są tak mało majętni, że muszą wynajmować pokój jadalny muzykowi Cezaremu Cedurowi.

Tak, tak, te peerelowskie powieści dla młodzieży wiernie, jeśli nie liczyć ograniczeń wynikających z cenzury, odzwierciedlały obraz rzeczywistości. Młodzi czytelnicy spotykali w nich samych siebie. Jedynym bonusem był tu udział w fantastycznych przygodach.

Książki te nie kłamały, ale bawiły oraz uczyły. Dzisiaj dzieł takich, poza „Jeżycjadą” Małgorzaty Musierowicz już nie ma. Nie ma także godnych następców Szklarskiego i Nienackiego.

Powstające obecnie w Polsce powieści dla młodych (?) czytelników nie mają nic wspólnego z realiami naszego kraju, o przesłaniu moralnym już nawet nie wspominając. Dzieją się w rzeczywistości „Ubu króla” stworzonej przez zadufanego w sobie piętnastolatka.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: W Polsce, czyli wszędzie. Wspomnienie dawnych lektur - Dziennik Bałtycki

Wróć na strefaedukacji.pl Strefa Edukacji