Nikt nie spodziewał się, że ten dzień wstrząśnie Polską. To była sobota rano. Chłodny poranek. Polacy powoli rozpoczynali weekend. Cotygodniowa rutyna została przerwana około 9:00 rano. To wtedy pojawiły się pierwsze doniesienia o tym, że pod Smoleńskiem rozbił się rządowy samolot. Informacje, choć niepokojące, nie były jeszcze powodem do paniki. Lecz potem zdarzyło się coś dziwnego. Sieć telefonii komórkowej doznała przeciążenia, a na Polskę niczym grom z jasnego nieba spadła wstrząsająca wiadomość: cała delegacja rządowa do Katynia, z prezydentem Lechem Kaczyńskim oraz jego małżonką Marią, zginęła w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem.
Nie wszyscy chcą mówić o tamtych chwilach
Nie wszyscy chcą wspominać ten dzień. Kacper Płażyński, syn Macieja Płażyńskiego, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem, grzecznie odmówił komentarza. Choć minęło tyle lat, nie jest gotowy na rozmowę o tamtym dniu.
Dr Mateusz Szpytma, wiceprezes Instytutu Pamięci Narodowej, był wówczas obecny w Katyniu. Wraz z młodzieżą akademicką oraz delegacją prezydencką miał wziąć udział w obchodach 70-lecia zbrodni NKWD na polskich obywatelach.
- Pamiętam, że 10 kwietnia 2010 roku od samego ranka było mgliście, chłodno, dopiero później wyjrzało słońce. Po przejściu kontroli bezpieczeństwa czekaliśmy na delegację prezydenta na terenie Memoriału Katyńskiego, w tym na Polskim Cmentarzu Wojennym, gdzie spoczywają szczątki naszych żołnierzy. Wiele osób przygotowywało się do uroczystości, część z nich spacerowała, odwiedzając także część rosyjską nekropolii katyńskiej, gdzie leżą ofiary stalinizmu – tak wspominał ten dzień w rozmowie z Polską Agencją Prasową.
Na miejscu jako jeden z dziennikarzy był Marek Pyza, który jako reporter Wiadomości TVP miał relacjonować uroczystości upamiętniające zamordowanych w Katyniu Polaków.
- Czekaliśmy na mszę i uroczystości na terenie Memoriału. Zostało kilkanaście minut do momentu, w którym na cmentarzu miał się pojawić Prezydent RP z całą delegacją. Pod namiotem Telewizji Polskiej czekało nawet krzesło, na którym miał zasiąść po mszy i udzielić wywiadu. Oczekując na jego przybycie, robiliśmy zdjęcia do materiału do wieczornego wydania. Rozmawialiśmy z rodzinami ofiar katyńskich, pośród których wiele po raz pierwszy przyjechało do tego miejsca, tysiąc kilometrów od domu – wspomina Marek Pyza.
- Na cmentarzu panowała niezwykle podniosła atmosfera. Pomimo iż znajdowały się tam setki ludzi, było bardzo spokojnie. W pewnej chwili to wszystko pękło. Zaczęło się dziać coś niepokojącego. Wyczuwalne stało się jakieś dziwne napięcie, podenerwowanie. Ktoś zaczął szybciej chodzić, ktoś biegał… To było bardzo nienaturalne dla tego miejsca i dla tej chwili
– relacjonuje dziennikarz.
Dr Szpytma nadmienił, że pierwsze informacje, które dotarły do zgromadzonych, dotyczyły jedynie tego, że samolot prezydencki doznał usterki. Nic poważnego – takie rzeczy zawsze mogą się zdarzyć. Niedługo potem do zgromadzonych zaczęły spływać coraz tragiczniejsze i bardziej szokujące informacje.
Rajd pod bramę lotniska
Ekipa Wiadomości TVP jako jedna z pierwszych znalazła się na miejscu katastrofy prezydenckiego Tu-154M.
- Jeszcze na cmentarzu usłyszałem od kogoś, że coś się stało na lotnisku. Samolot miał jakąś awarię. Może się rozbił? W tej sytuacji, nie czekając długo, zawołałem operatora i dźwiękowca. Zebraliśmy sprzęt i popędziliśmy przez cmentarz na parking do samochodu. Zabraliśmy ze sobą po drodze fotoreportera „Newsweeka”. Pojechaliśmy do Smoleńska, oddalonego o dwadzieścia kilometrów od Katynia. Pędziliśmy potwornie szybko. Nie reagowaliśmy nawet na próbującego nas zatrzymać milicjanta.
Dotarliśmy w końcu pod główną bramę lotniska. Okazało się, że katastrofa wydarzyła się bliżej bramy bocznej. Pokierowano nas na miejsce – nawet dostaliśmy milicyjną eskortę. Ku naszemu zdumieniu okazało się, że jesteśmy dokładnie przed naszym hotelem, w którym zatrzymaliśmy się, przyjeżdżając do Smoleńska 6 kwietnia – wspomina Marek Pyza. Dodaje, że ani on ani jego koledzy nie wiedzieli wówczas, że stara, zniszczona brama za stacją benzynową, którą widzieli z okien swojego hotelu, to boczny wjazd na lotnisko.
- W tamtym czasie było tam już bardzo dużo służb rosyjskich. Gdy tylko zatrzymaliśmy samochód, pobiegliśmy w kierunku tej bramy, chcieliśmy bokiem dostać się w okolice miejsca katastrofy. Nie pozwolono nam. Już były rozstawione kordony. Przepychaliśmy się z rosyjskimi funkcjonariuszami, z milicjantami, żołnierzami, z funkcjonariuszami OMON-u, którzy się tam również pojawili. Bardzo nas to zdziwiło, bo wiemy, czym jest OMON [jednostka sił specjalnych w ramach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Rosji, przeznaczona do działania w sytuacji niepokojów społecznych, aktów terrorystycznych lub wzięcia zakładników, pełniąca także funkcje typowo prewencyjne – przyp. red.]. Tak szybkie pojawienie się ich tam dało nam do myślenia…
- wspomina dziennikarz.
Nikt nie przeżył. I nikt w to nie wierzył
Podczas gdy ekipy reporterskie zaczęły formować miasteczko dziennikarskie pod bramą lotniska, część dziennikarzy pozostała na cmentarzu katyńskim. Wśród nich była Joanna Lichocka – dziś poseł, a wówczas dziennikarka.
- Umówiliśmy się, że gdy samolot wyląduje pan Janusz Kurtyka przyjedzie przed wszystkimi, żeby wejść na antenę. Pamiętam, że za chwilę miało być wejście na antenę, a pana Kurtyki nie ma i zapytałam o to realizatora. Ktoś przechodzący chodnikiem rzucił: pani redaktor, samolot spadł. Nie uwierzyłam
– wspominała na antenie Polskiego Radia24.
Cmentarz smoleński opanowała atmosfera grozy. Po mszy odprawionej na miejscu zgromadzeni spontanicznie ułożyli ze zniczy krzyż, a ktoś na kartonie napisał „Katyń 2”.
- Zaczęliśmy dowiadywać się, kto był na pokładzie samolotu. Nikt nie znał składu tej delegacji. Nikt nie wiedział, jak wiele osobistości towarzyszyło prezydentowi, jak wielu było z nim generałów oraz szefów centralnych instytucji. W miarę, gdy poznawaliśmy tę listę, przy każdym kolejnym nazwisku słychać było komentarze: „O Boże, on też! Ona też…”
- mówi Marek Pyza. Wspomina, że brak smartfonów i tak zaawansowanego dostępu do internetu, którym możemy cieszyć się dzisiaj sprawił, że większość informacji przekazywali mu koledzy z redakcji w Warszawie. Po przyjeździe na miejsce zdarzenia przyszła ta najtragiczniejsza z wiadomości: katastrofy nie przeżył nikt.
Rosjanie nabierają wody w usta
Dla Joanny Lichockiej uderzające było to, że już w dwie godziny po katastrofie do publicznej wiadomości przedarła się informacja, jakoby tragicznie zmarły Lech Kaczyński upierał się, by lądować w Smoleńsku pomimo niekorzystnych warunków atmosferycznych, panujących na lotnisku. Tak katastrofę w pierwszych godzinach po zdarzeniu zaczęła wyjaśniać rosyjska telewizja. Co ciekawe, dostęp do wszelkich informacji był polskim dziennikarzom obecnym na miejscu zdarzenia dozowany niezwykle oszczędnie.
- Podeszliśmy z drugiej strony ulicy Kutuzowa, w okolice miejsca, gdzie spadł fragment skrzydła. Chcieliśmy zrobić zdjęcia. Natrafiliśmy na żołnierzy rosyjskich, którzy nie pozwalali iść dalej. Nie było z nimi żadnej rozmowy. Próbowaliśmy im tłumaczyć, że jesteśmy akredytowanymi dziennikarzami z Polski, pokazywaliśmy identyfikatory wydane przez rosyjskie Ministerstwo Obrony Narodowej do obsługi tej uroczystości, ale oni w ogóle nie byli tym zainteresowani
– informuje Marek Pyza.
Wobec braku chęci współpracy rosyjskich żołnierzy, odgradzających teren zdarzenia, dziennikarz spróbował uzyskać kilka ujęć z okolicznych dachów. Niestety, spotkało się to ze zdecydowanym sprzeciwem rosyjskich funkcjonariuszy:
- Próbowaliśmy zrobić zdjęcia miejsca katastrofy z dachu okolicznego salonu samochodowego. Weszliśmy tam i powiedzieliśmy, co się stało. Pozwolono nam wejść do jakiegoś pokoju na pięterku, z którego okno wychodziło na teren zdarzenia. Jak tylko operator przystawił kamerę do okna – przez które, za sprawą drzew, nie było zresztą wiele widać – natychmiast pojawił się postawny pan z OMON-u z karabinem i tonem nieznoszącym sprzeciwu kazał nam opuścić to miejsce
– wspomina Marek Pyza. Chociaż rosyjscy funkcjonariusze wykazali się brakiem zrozumienia wobec polskich dziennikarzy, zupełnie inaczej zareagowali zwykli Rosjanie.
- Pracownicy tego salonu samochodowego i jego warsztatu na tyłach, mimo iż widzieli, jak nas OMON traktuje, naprawdę chcieli nam pomóc. Otworzyli nam drzwi i wypuścili nas na podwórko z tyłu budynku. Przystawili nam nawet drabinę, żebyśmy mogli wejść na dach. Trwało to wszystko raptem kilka minut, bo smutny pan z OMON-u powrócił i znów nas stamtąd wykurzył. Krążyliśmy po okolicy i szukaliśmy świadków. Zdobyłem wtedy film od jednego z pracowników tego warsztatu. To był chyba trzeci film z miejsca katastrofy z tych najsłynniejszych, które szeroko komentowano – mówi dziennikarz.
Dzień po, czyli 11 kwietnia 2010
Na miejscu katastrofy nie było Ryszarda Czarneckiego, europosła Prawa i Sprawiedliwości. W tamtym czasie znajdował się w Ameryce Łacińskiej w delegacji z Parlamentu Europejskiego. Jak wspomina, doniesienia, które trafiły do niego o czwartej nad ranem, były czymś niewyobrażalnym. Wszystko zeszło na dalszy plan. Dzień później polityk był już w Warszawie.
- Byłem na lotnisku Okęcie, kiedy do Polski docierały transporty z ciałami ofiar katastrofy w Smoleńsku. Tych transportów było kilka. Widziałem, jak Bronisław Komorowski rozmawiał z kimś. Uśmiechał się. Donald Tusk na mój widok spuścił głowę. Usłyszałem też rozmowę: „Niech to się już jak najszybciej skończy, żeby można go było pochować…”. Już było czuć zmęczenie całym tym zdarzeniem
– podsumowuje gorzko europoseł.
10 kwietnia 2024 minęło 14 lat od momentu, kiedy prezydencki samolot TU-154M wraz z 96 pasażerami na pokładzie rozbił się w lesie pod Smoleńskiem. Podobna tragedia z udziałem delegacji najważniejszych głów w państwie nie wydarzyła nigdy wcześniej ani nigdy później. Wrak samolotu, który pogrzebał ciało prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, jego małżonki Marii oraz pozostałych ofiar, nigdy nie został przez Rosję zwrócony Polsce. Bezpośrednich i jednoznacznych przyczyn wypadku nie wyjaśniono po dziś dzień.
Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź Portal i.pl codziennie. Obserwuj i.pl!